Pożar Młyna Parowego na Solcu- 1866



28 lipca 1866r. mieszkańców Nowego Świata i Powiśla obudził łaskot nadjeżdżających z różnych stron pojazdów strażackich. Do kolejnej akcji ratowniczej wyrusza strażacyli WSO.

Pierwszy opuścił koszary oddział nowoświecki. Z koszar[przy ul. Nowy Świat wyjechało 11 różnych pojazdów, czyli tzw. "obóz".

Gdy tylko odezwały się dzwonki alarmowe, uruchomione przez strażaka wieżowego, który z wysokiej czatowni dojrzał łunę ognia i gęst dym, unoszący się z dużych zabudowań na Powiślu, strażacy szykowali się do wyjazdu, nauczone codziennym rytuałem, same ustawiły się przy dyszlach, czekając na zaprzęgnięcie i okrzyk „marsz". Kiedy z trzaskiem rozwarły się ciężkie bramy wyjazdowe, z czarnej czeluści zaczęły wyskakiwać zaprzęgi, poprzedzone konnym zwiadowcą. Zwykle wyjeżdżał on po to, by sprawdzić miejsce pożaru i ostrzec przechodniów o spodziewanym przejeździe do pożaru, ale teraz takiej potrzeby nie było. Gęste kłęby czarnego dymu wyraźnie wskazywały miejsce pożaru. Zwiadowca spełniał więc tylko swój obowiązek.

Równocześnie z wozem rekwizytowym, linijkami ze strażakami, wozem z kominiarzami i kilkoma beczkami wyjechali konno dowódca oddziału - brandmajster - i oficerowie. Na wozie rekwizytowym znajdowały się drabiny, bosaki, topory, płachty do gaszenia i ratowania ludzi, kotwice do odciągania konstrukcji, liny i węże.

Na miejsce pożaru oddział II dotarł jako pierwszy, ale już niebawem przybyły pozostałe trzy oddziały warszawskie, a także naczelnik straży - płk Urban Majewski.

Gdy zdjęto sikawki z pojazdów i rozstawiono drabiny, podano pierwsze prądy Ze względu na późną porę zapalono pochodnie strażackie. Czekano na jeszcze jedną sikawkę tę najważniejszą, którą zakupiono niedawno w Anglii. Jakoż po chwili ukazała się, ciągnięta przez parę koni. Z oddali błyskała polerowanym mosiądzem i wysokim kominem, wyrzucającymw górę gęsty dym. Była to sikawka parowa, najnowsze dzieło zachodnich konstruktorów sprzętu gaśniczego. Klęczący na niskim podeście palacz-mechanik dorzucał do paleniska kolejne szufle węgla, by uzyskać odpowiednio wysokie ciśnienie. Za masywnym żelaznym ogrodzeniem widać było kilka dużych budynków, bardziej przypominających pałac niż zakład produkcyjny. Tylko ogromny komin nad częścią środkową obiektu wskazywał na jej charakter. Był to wielki młyn parowy, własność Banku Polskiego, pracujący na potrzeby miasta, zaopatrując je w mąkę, kaszę i pieczywo.

Gdy w płonącą, znajdującą się po stronie Wisły część budynku uderzyły prądy wody puszczone równocześnie ze wszystkich sikawek ręcznych i parowej, wydawało się, że pożar uda się opanować. Jednak przerzucił się on na sąsiednie obiekty: tartak, olejarnię, rafinerię, mniejsze młyny i zagroził najważniejszej części budynku: pomieszczeniu z wielkim młynem parowym. Wtedy do boju, poza strażakami, ruszyli kominiarze i topornicy, którzy wdrapawszy się po rozstawionych drabinach i walcząc z przerzutami ognia, rozpoczęli rozbiórkę dachu. Ciężkimi toporami rąbali krokwie i poszycie dachu, zrzucając je na ziemię. Walka z ogniem była trudna i długa, gdyż gaszenie utrudniały duże ilości zgromadzonych wokół materiałów palnych.

Wreszcie sytuacja zaczęła się powoli poprawiać. Jeszcze dymiły spalone części budynku, jeszcze strażacy prowadzili intensywne dogaszanie, ale juz było wiadomo- główny młyn ocalał. Zgromadzony wokół miejsca pożaru tłum odetchnął z ulgą- Warszawie nie zabraknie mąki i pieczywa. Naczelnik straży Urban Majewski po ojcowsku oglądał uszkodzony sprzęt. Rannych strażaków odsyłał do szpitali, z oficerami uzgadniał sposoby dogaszania.

Kierujący tą akcją pułkownik Urban Majewski zapisał w historii Warszawskiej Straży piękną kartę. Jako oficer carski został skierowany do WSO, by straż rozwinąć i unowocześnić. Okazał się nie tylko świetnym organizatorem i dowódcą, ale również wynalazcą, opiekunem strażaków i patriotą. Wprowadził do pracy straży liczne usprawnienia, sprowadził pierwszą sikawkę parową.Dbał i troszczył się o załogę, a także o umacnianie wśród swoich podkomendnych poczucia polskości i przywiązania do wiary katolickiej. Za jego sprawą, w tych trudnych czasach, Warszawska Straż nie tylko chroniła mienie i życie mieszkańców, ale również była ostoją polskości. Cieszyła się uznaniem i sympatią mieszkańców.

Polska załoga straży pożarnej nie zapominała o patriotycznej powinności. Kiedy w 1863 r. powstańcy podpalili ratusz miejski, chcąc zniszczyć tajne archiwum policyjne, to strażacy prowadzili akcję gaśniczą w taki sposób, by większość akt uległa zniszczeniu. Rok wcześniej, kiedy władze carskie zezwoliły na pogrzeb pięciu poległych, chcąc uspokoić wzburzone umysły, jako asystę wyznaczono właśnie oddział konnych strażaków.

Mając tak wspaniałych ludzi Warszawska Straż, mimo trudnych warunków bytowych i ciężkiej służby, była jedną z najlepszych straży w Europie. Powoli zbierały się jednak nad nią czarne chmury. W ramach restrykcji popowstaniowych, zaborcy zaczęli rugować ze służby polskich oficerów i nasilili proces rusyfikacji.

Menu










Wielki młyn parowy na Solcu w ogniu










Strażacy wchodzący w strefę ognia